Większość Amerykanów uważa, że debaty prezydenckie nie mają większego wpływu na ich preferencje
Ponad 70 proc. Amerykanów twierdzi, że debaty nie będą miały większego wpływu na ich decyzję w wyborach prezydenckich – wynika z sondażu dla dziennika "Wall Street Jorunal" i stacji NBC. Jednocześnie niezdecydowany jest nawet co dziesiąty amerykański wyborca.
Na nieco ponad miesiąc przed wyborami prezydenckimi w USA zdecydowana większość Amerykanów ma już ukształtowane preferencje wyborcze. Jak wskazuje sondaż dla "WSJ" i NBC News, więcej niż siedmiu na 10 z nich jest przekonanych, że debaty kandydatów na prezydenta nie będą miały większego wpływu na ich polityczny wybór. 44 proc. – najwięcej od 20 lat - uważa, że telewizyjne starcia kandydatów w żaden sposób nie zmienią ich preferencji.
Przeprowadzający sondaże dla "WSJ" Jeff Horwitt twierdzi, że w ostatnich tygodniach amerykańskiej kampanii elektorat jest stabilny. "Sondaż po sondażu, nie ma znacznych zmian" - ocenia. Jego zdaniem wtorkowa debata w Cleveland nie wpłynie znacząco na notowania przodującego w sondażach kandydata Demokratów Joe Bidena i ubiegającego się o reelekcję prezydenta USA, Republikanina Donalda Trumpa.
Jednocześnie z badań "WSJ" wynika, że decyzji wyborczej nie podjął jeszcze nawet co dziesiąty Amerykanin. To o tych wyborców na finiszu kampanii walczyć będą sztabowcy obu partii.
W dobie koronawirusa, który znacznie ograniczył możliwości prowadzenia kampanii, debaty będą prawdopodobnie najważniejszymi wydarzeniami końcówki wyścigu o Biały Dom – ocenia portal publicznego radia NPR. Pierwsza debata "może być najlepszą szansą dla prezydenta Trumpa na zmianę przebiegu kampanii", a dla Bidena stanowić okazję na "rozwianie wątpliwości, jakie można mieć na jego temat" – dodaje.
Pandemia nie powstrzymuje zapału Amerykanów do wspólnego oglądania debaty w barach i restauracjach. Waszyngtoński Union Pub w pobliżu Kapitolu w nocy z wtorku na środę będzie wyjątkowo dłużej otwarty, przedwyborcze starcie obejrzeć będzie można też we wszystkich siedmiu stołecznych lokalach sieci Busboys and Poets. Właściciele lokali apelują jednak o zakładanie maseczek i zachowywanie dystansu.
Przedwyborcze debaty telewizyjne tradycyjnie cieszą się sporym zainteresowaniem Amerykanów. Pierwszy taki pojedynek odbył się w 1960 r. między ówczesnym wiceprezydentem Richardem Nixonem a młodym senatorem Johnem F. Kennedym. Oglądana przez ponad 70 mln obywateli USA słowna batalia zmieniła historię amerykańskich kampanii wyborczych.
W prezydenckich debatach pojawiały się też wątki polskie. W 1976 roku prezydent Gerald Ford stwierdził w jednej z nich, że "nie ma sowieckiej dominacji w Europie Wschodniej". Na te słowa zareagował późniejszy zwycięzca wyborów, gubernator Georgii Jimmy Carter, który powiedział, że chce, by jego rywal "przekonał Amerykanów polskiego, czeskiego i węgierskiego pochodzenia", że kraje Europy Wschodniej "nie znajdują się pod dominacją i nadzorem ZSRR".
W 2004 roku kandydat Demokratów John Kerry w kontekście wojny w Iraku oceniał, że wsparcie dla USA ze strony Wielkiej Brytanii i Australii to "nie jest wielka koalicja". Ubiegający się o drugą kadencję Republikanin George W. Bush wytknął wtedy w odpowiedzi, że jego przeciwnik "zapomniał o Polsce".
Wśród tematów Covid-19 i sprawy rasowe
Epidemia i spowodowany nią kryzys gospodarczy oraz kwestie rasowe to główne tematy tegorocznej kampanii prezydenckiej. Zagadnienia te najpewniej zdominują pierwszą debatę kandydatów, która rozpocznie się o godz. 3 czasu polskiego w nocy z wtorku na środę. Następna odbędzie się 15 października, a ostatnia tydzień później.
W przypadku gospodarki to Trump cieszy się większym zaufaniem wyborców. We wrześniowym badaniu dla ośrodka YouGov 37 proc. Amerykanów wyraziło przekonanie, że sytuacja ekonomiczna poprawi się, jeśli wygra urzędujący prezydent. W to, że stanie się tak za rządów Bidena, wierzy o 5 pkt proc. wyborców mniej.
Jeśli chodzi o kwestie rasowe, Amerykanie uważają, że Biden, zastępca Baracka Obamy w latach 2008-2016, byłby lepszym przywódcą niż Trump. Po zabójstwie przez policję w Minneapolis pod koniec maja Afroamerykanina George’a Floyda przez Stany Zjednoczone przetoczyły się gwałtowne antyrasistowskie protesty. Na ich fali rosły notowania Bidena, a spadały - urzędującego prezydenta.
Komentatorzy zwracają uwagę, że Trump prowadzi aktywną kampanię wyborczą, odbywając nawet po kilka wieców dziennie, na które często wybiera płyty lotnisk. Z kolei Biden – zarzucający Trumpowi lekceważenie epidemii i postulujący obowiązek zakładania maseczek w miejscach publicznych – od marca do sierpnia nie uczestniczył osobiście w żadnym kampanijnym wydarzeniu.
Również we wrześniu przejawiał znacznie mniejszą aktywność niż jego rywal. "Niecałe sześć tygodni przed wyborami jednym z największych rozczarowań wśród niektórych zwolenników Joe Bidena jest to, że wydaje się, że on nawet się nie stara" – pisze na portalu The Hill Brett Samuels. Trump atakuje taktykę kontrkandydata – mówi, że prowadzi on kampanię "w piwnicy", nazywa go "ospałym" i zarzuca mu "niską energię". Postuluje, by przed debatą przeprowadzić test na obecność niedozwolonych substancji.
"Kandydat Demokratów trzyma się swojej strategii – nie wychylać się i dać +wypalić się+ Trumpowi" – ocenia portal Politico. Jak dodaje, sztabowcy Bidena są zadowoleni z sondaży i wskazują, że nie ma konieczności większej aktywności, gdyż wybory "to referendum w sprawie Trumpa".
Elektorat Demokratów jest wyjątkowo zmobilizowany, o czym świadczą kampanijne datki zwolenników ugrupowania. W sierpniu, miesiącu, w którym odbyła się konwencja partyjna, ich sztab zebrał rekordowe 364,5 mln dolarów. To najlepszy miesięczny wynik w historii amerykańskich wyborów prezydenckich. Wrzesień może okazać się pod tym względem jeszcze lepszy, w nieco ponad dobę po informacji o śmierci liberalnej sędzi Ruth Bader Ginsburg na kampanię Demokratów wpłynęło aż 91 mln dolarów.
W wyborach, które odbędą się 3 listopada, z uwagi na zagrożenie epidemiczne znacznie poszerzono możliwość oddania głosów w formie korespondencyjnej. W niektórych stanach wybory już się rozpoczęły – do minionej soboty głos oddało już blisko milion Amerykanów.
Rozłożenie w czasie procesu ma pozwolić na uniknięcie kolejek w lokalach. Gospodarz Białego Domu ostro krytykuje powszechne głosowanie korespondencyjne, a szczególnie wysyłanie kart wyborczych do osób, które o to nie wnioskowały. Jego zdaniem przyczyni się to do wyborczych oszustw.
"Washington Post" ocenia, że w związku z powszechnym głosowaniem pocztowym być może nie poznamy zwycięzcy wyborów w nocy z 3 na 4 listopada. W wielu stanach jeszcze po tej dacie przyjmowane i zliczane będą karty wyborcze. Jeśli o wyniku decydować będą setki czy tysiące głosów, to oznaczać to może długie batalie prawne – pisze "Wall Street Journal". Tak było w 2000 roku, gdy to Sąd Najwyższy przyznał minimalną i budzącą kontrowersje wygraną na Florydzie George’owi W. Bushowi, co zapewniło dało mu prezydenturę.
To m.in. z uwagi na głosowanie korespondencyjne na jeden z głównych tematów kampanijnych wyrosła w USA kwestia następczyni zmarłej 18 września Ginsburg. Zastąpienie jej przez konserwatywną Amy Coney Barrett byłoby znaczące nie tylko z uwagi na najbliższy w historii wyborów prezydenckich termin nominowania. Sąd Najwyższy, jak prognozuje sam Trump, może okazać się w roku pełnym społecznych napięć decydujący w kwestii wskazania zwycięzcy wyborów.
W cieniu elektryzujących opinię publiczną wyborów prezydenckich 3 listopada odbędą się również wybory parlamentarne. W Senacie stawką jest 35 mandatów senatorów, w tym 23 należących obecnie do Republikanów i 12 do Demokratów. Obecnie Senat większością trzech mandatów kontroluje Partia Republikańska (GOP). "Washington Post" szacuje, że w listopadzie niepewne jest aż 13 mandatów Republikanów i jedynie dwóch Demokratów. Amerykańscy bukmacherzy przewidują, że Republikanie stracą kontrolę nad Senatem, a Demokraci utrzymają Izbę Reprezentantów.
Dołącz do dyskusji: Większość Amerykanów uważa, że debaty prezydenckie nie mają większego wpływu na ich preferencje