SzukajSzukaj
dołącz do nasFacebookGoogleLinkedinTwitter

Naczelni o prawie do autoryzacji: to relikt PRL-u (opinie)

Autoryzacja to relikt PRL-u, z którym muszą zmagać się dziennikarze. Pozwala jednak doszlifować tekst, ponieważ język mówiony bardzo różni się od pisanego - pomysł wykreślenia z prawa prasowego zapisu o autoryzacji oceniają Bogusław Chrabota, Tomasz Lis, Marcin Goralewski, Jadwiga Sztabińska, Sławomir Jastrzębowski i Michał Kobosko.

W poniedziałek amerykański dziennikarz Ben Judah poinformował na portalu Politico.com, że Rosja zaproponowała Polsce inwazję na Ukrainę i rozbiór tego kraju. Autor powołał się na wypowiedź marszałka Radosława Sikorskiego. - Chciał (Putin - przyp. red.), żebyśmy uczestniczyli w podziale Ukrainy. Od lat wiedzieliśmy, że tak myślą. Była to jedna z pierwszych rzeczy, jakie Putin powiedział premierowi Donaldowi Tuskowi w czasie jego wizyty w Moskwie. Mówił, że Ukraina jest sztucznym krajem, a Lwów jest polskim miastem i dlaczego by nie załatwić tego wspólnie. Na szczęście Tusk nie odpowiedział. Wiedział, że jest nagrywany - cytował Sikorskiego Ben Judah.

Słowa byłego szefa dyplomacji wywołały w Polsce burzę. Na Sikorskiego spadła fala krytyki ze strony politycznej opozycji, ale także dziennikarzy. Jeszcze tego samego dnia marszałek napisał na Twitterze, że nie autoryzował tej rozmowy, a Benowi Judahowi zarzucił „nadinterpretację” jego słów.

- Jak rozumiem, „autoryzacja” wywiadu to polski system sprawdzania przez rozmówcę tekstu przed opublikowaniem. Nie działam w ten sposób - odpowiedział na Twitterze dziennikarz Politico.com.

Do tematu autoryzacji Radosław Sikorski powrócił również w wywiadzie, jakiego udzielił we wtorek „Gazecie Wyborczej”. W rozmowie z Renatą Grochal były minister spraw zagranicznych zaprzeczył, że był świadkiem rozmowy Tusk-Putin. Stwierdził też m.in. że nie powiedział dziennikarzowi Politico.com Benowi Judahowi o nagrywaniu premiera Tuska na Kremlu. - Polski system autoryzacji okazuje się przydatny, bo w autoryzacji można wychwycić pewne nieporozumienia - komentował marszałek brak tego zapisu w amerykańskim prawie prasowym.

Zamieszanie wokół wywiadu Radosława Sikorskiego dla Politico.com na nowo obudziło dyskusję o wykreśleniu z polskiego prawa prasowego zapisu o autoryzacji.

Tomasz Lis, redaktor naczelny „Newsweeka”, napisał na swoim blogu w serwisie naTemat.pl, że jest przeciwny całkowitej likwidacji autoryzacji, ponieważ - jego zdaniem - występują sytuacje, gdy dziennikarze „kłamią, zmyślają, dopisują i manipulują”. Wprowadziłby za to zmiany do zapisu o autoryzacji w prawie prasowym.

- Wielokrotnie padałem ofiarą autoryzacji. Ale równie często padałem ofiarą jej braku. Zdarzało mi się na przykład przeprowadzać do gazety artykuł z politykiem. Tuż po wywiadzie miałem poczucie, że miałem dobry materiał. Gdy jednak dostawałem to, co z wywiadu zostawało po autoryzacji, miałem poczucie, że nie zostało nic z tego, co było naprawdę ciekawe. I w tym sensie taką autoryzację uważam za pozbawioną sensu - pisze Tomasz Lis.

Lis chce, aby polityk mógł wykreślać z wywiadu tylko słowa, których nie wypowiedział, gdyby dziennikarz takowe dopisał lub zmienił. - Skasowałbym natomiast prawo do ingerowania w słowa wypowiedziane. Służy ono bowiem upiększaniu swych wypowiedzi albo rozbrajaniu bomb, które chlapiąc jęzorem sam polityk podłożył. Nie powinni politycy mieć tego prawa. Powinni wiedzieć, co mówią i za swe słowa odpowiadać - twierdzi naczelny „Newsweeka”.

Inne zdanie ma Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, który uważa, że autoryzacja powinna zostać zlikwidowana. W swoim komentarzu zwraca również uwagę na to, że Radosław Sikorski „raczył żartować”, kiedy poinformował za pośrednictwem Twittera, że z powodu braku autoryzacji „niektóre słowa” z rozmowy z nim na portalu Politico.com zostały nadinterpretowane.

- Raczył żartować, bo przecież doskonale wie, że praktyka tzw. autoryzacji w większości systemów medialnych, z amerykańskim na czele, nawet jeśli jest znana, to się jej nie stosuje. Wynika to z prostego założenia, że rozmówca wie, co mówi, a dziennikarz wie, co notuje. Nie ma tu miejsca na żadne nadinterpretacje czy szumy informacyjne. Owa prosta relacja zakłada po prostu rzetelność i odpowiedzialność za słowa wraz z kontekstem, w jakim padły. Po stronie dziennikarza nazwijmy to zasadami warsztatu. Po stronie rozmówcy szacunkiem dla profesjonalizmu dziennikarza - uważa Bogusław Chrabota.

Zdaniem naczelnego „Rzeczpospolitej”, wadą polskiego prawa prasowego jest to, że wciąż posługuje się anachroniczną konstrukcją autoryzacji. Rozmówca ma prawo żądać możliwości naniesienia poprawek w swoich wypowiedziach, dziennikarzowi zaś, który do takiego żądania się nie zastosuje, grozi odpowiedzialność karna. - Warto więc to powtórzyć po raz setny i na dodatek wyjątkowo dobitnie: zasada autoryzacji zdejmuje odpowiedzialność za słowo z rozmówcy kosztem dziennikarza! Otwiera drzwi bajdurzeniu, emocjom, przesadzie, plotkarstwu i brakowi powagi. Zdejmuje odpowiedzialność, bo daje szansę na wycofanie się ze słów już wypowiedzianych - podkreśla Chrabota.

Bogusław Chrabota nadmienia, że spotkał się w swojej karierze z przykładami, kiedy dokonywana przez służby informacyjne autoryzacja wywiadu istotnie zmieniła sens wypowiedzi. - Dlatego może najwyższy czas, by na łamach poważnych polskich tytułów wprowadzić wobec polityków regułę: zero autoryzacji. Oznaczałaby tyle i tylko tyle, że o wywiady do publikacji prasowych zwracamy się wyłącznie do tych polityków, którzy świadomie rezygnują z prawa do autoryzacji. Decydują się na równą grę z dziennikarzem i mają w niej równe prawa - proponuje naczelny „Rzeczpospolitej”.

Podobne zdanie ma Marcin Goralewski, zastępca redaktora naczelnego „Pulsu Biznesu”, choć on pozostaje bardziej sceptyczny.

- Zapis o autoryzacji wypowiedzi powinien zniknąć z prawa prasowego, ale nie sądzę, aby tak się stało. To wygodne rozwiązanie dla obu stron. Teoretycznie rozmówca myśli, że może zmienić sens każdego wypowiedzianego słowa, zrezygnować z niektórych, dodać inne, a dziennikarz, że po przesłaniu materiału nie będzie miał „kłopotów” po publikacji. Taki sposób pracy powoduje, że traci na tym czytelnik - poznaje wirtualną rzeczywistość. Tracą też dziennikarze, bo zdejmując z siebie odpowiedzialność tworzą miejsce dla osób mniej wiarygodnych - mówi Marcin Goralewski.

Goralewski twierdzi, że spotkał się z opinią, że istnienie prawa do autoryzacji uchroniło pewną firmę „od wypisywania głupot na jej temat”. - Jak rozumiem, autorem tych głupot był dziennikarz. Dziennikarz, który nie powinien być dziennikarzem - jeśli nie potrafi oddać w artykule sensu wypowiedzi rozmówcy, powinien pomyśleć o zmianie zawodu. Trzeba też pamiętać, że prawo do autoryzacji nie oznacza prawa do napisania nowego tekstu - podkreśla wicenaczelny „Pulsu Biznesu”.

W swojej pracy redakcyjnej Marcin Goralewski spotyka się z sytuacjami, w których rozmówcy zmieniają sens wypowiedzi, dopisują i nanoszą poprawki. - Nie zgadzamy się na taką ingerencję, może ona dotyczyć faktów - liczb, dat itd. W skrajnym przypadku tekst trafia do kosza, cytaty zamieniają się w mowę zależną, poprawki nie zostają uwzględnione. Zależy nam na pokazywaniu rzeczywistości, a nie kreowaniu jej, często przez działy PR, a nie samego rozmówcę - twierdzi Goralewski.

Tłumaczenie marszałka Radosława Sikorskiego o nadinterpretacji jego słów przez amerykańskiego dziennikarza Sławomir Jastrzębowski, redaktor naczelny Grupy Super Express, określa jako „idiotyczne”. - Jego żona jest amerykańską dziennikarką, więc doskonale wie, że w Stanach nie ma czegoś takiego, jak autoryzacja. Co więcej, Sikorski nie twierdzi, że nie powiedział spornych słów, bo zapewne są one nagrane. Brak autoryzacji służy mu za listek figowy, ale niczego sobie nim nie zasłoni - ocenia Sławomir Jastrzębowski.

Jastrzębowski optuje za utrzymaniem prawa do autoryzacji, choć teoretycznie - jak mówi - działa to na jego niekorzyść. - Twierdzę, że rozmówca powinien mieć szansę doszlifować tekst, ponieważ język mówiony bardzo różni się od pisanego. Kiedy jednak rozmówca próbuje wyciąć ważne wątki, które padły w czasie oficjalnego wywiadu, po prostu się na to nie zgadzam. Dochodzi do sporów, kłótni, straszenia sądami. Jestem na to przygotowany, bo nagrywamy wszystkie rozmowy. Moi rozmówcy wiedzą, że działam w ten sposób i muszą to zaakceptować. Jeśli ktoś nie chce zgodzić się na moje warunki, może iść do innej redakcji - dodaje naczelny „SE”.

Jadwiga Sztabińska, redaktor naczelna „Dziennika Gazety Prawnej”, popiera wykreślenie z prawa prasowego zapisu o autoryzacji. Szefowa „DGP” uważa, że jest reliktem PRL-u, który pozostał wraz z prawem prasowym, a dziennikarze muszą się z nim zmagać. - Na razie nie ma woli politycznej, żeby przepis ten uchylać. Politycy wolą mieć wpływ na to, co zostanie wydrukowane w gazecie lub wyemitowane na antenie. Wskazują na to wydarzenia ostatnich dni - ocenia Jadwiga Sztabińska.

Naczelna „Dziennika Gazety Prawnej” twierdzi, że w redakcji, którą kieruje, zapis ten nie przeszkadza tak bardzo.

- Nasi rozmówcy zazwyczaj nie zmieniają treści wywiadów czy udzielonych wypowiedzi tak dalece jak ostatnio zdarzyło się „Gazecie Wyborczej” w przypadku kandydatki Partii Zielonych. Oprócz ingerencji rozmówcy w treść tego, co powiedział prawo do autoryzacji wydłuża czas publikacji tekstu. Gdyby tego zapisu nie było rozmowę możemy wydrukować już następnego dnia. Kiedy wywiadu udzielał nam Jeffrey Sachs to w ogóle nie było mowy o autoryzacji. Rafał Woś spisał rozmowę, która została opublikowana dzień później - mówi Jadwiga Sztabińska.

Sztabińska zauważa, że pomysł likwidacji zapisu o autoryzacji w prawie prasowym jest dyskutowany w resortach kultury i sprawiedliwości już od wielu lat. - Nic z tego nie wynika. Musielibyśmy skrzyknąć się jako media i zorganizować dużą akcję, tak jak dwa lata temu przy nowelizacji prawa prasowego, która zmuszała wydawców do publikacji sprostować in extenso. Tamta akcja miała siłę - zebraliśmy się, opublikowaliśmy swoje stanowisko do proponowanej zmiany, a ustawodawca się z niej wycofał. Takiej jedności by nam dzisiaj było potrzeba, żeby wymusić zmiany w kwestiach regulacji dotyczących autoryzacji - ocenia redaktor naczelna „DGP”.

Z kolei Michał Kobosko, redaktor portalu Project Syndicate Polska i szef polskiego biura Atlantic Council, a w przeszłości redaktor naczelny m.in. „Newsweeka”, „Wprost” i „Dziennika Gazety Prawnej”, uważa, że prawo prasowe należy napisać od nowa. - Nie ma sensu poprawianie istniejącej ustawy. Trzeba uwzględnić zmiany jeśli chodzi o organizacje mediów i zmiany dotyczące funkcjonowania zawodu dziennikarza. Nowa ustawa powinna określać, kto tak naprawdę może się posługiwać tytułem dziennikarza, czy np. blogerzy również mają do tego prawo albo czy osoby, które wykonują zawód mogący być uznawany za dziennikarski, np. tworzenie gazety wewnętrznej w korporacji mogą korzystać z regulacji dotyczących prawa prasowego - mówi Michał Kobosko.

Autoryzację Kobosko od wielu lat uważa za przeżytek. - Wszelkie fastrygi jak określenie maksymalnego terminu na dokonanie autoryzacji realnie nie zmienią sytuacji. Portal internetowy czy gazeta codzienna nie może czekać 24 godziny na „zatwierdzenie” opinii opisywanego bohatera. Może być wręcz tak, że bohater mając takie zabezpieczenie prawne chętnie zwlekałby z autoryzowaniem i odniesieniem się do tekstu, który - jego zdaniem - mógłby być dla niego niekorzystny czy groźny. Zapis taki byłby więc od razu nadużywany - podkreśla redaktor portalu Project Syndicate Polska.

Jako przykład wskazuje na model anglosaski w dziennikarstwie. Rozmówca, który ufa dziennikarzowi, może powierzyć materiał czy rozmowę bez autoryzacji, a jeśli nie ma zaufania - nie powinien w ogóle podejmować z nim rozmowy. - Oczywiście sam dziennikarz może uznać, że nie jest pewien czy dobrze oddał intencje i dane podane przez rozmówcę - i wysłać mu to dla spokoju ducha. Ale wszelkie formy odgórnie narzucanej autoryzacji są formą cenzury, a cenzura kojarzy mi się jak najgorzej - dodaje Kobosko.

Dołącz do dyskusji: Naczelni o prawie do autoryzacji: to relikt PRL-u (opinie)

10 komentarze
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wirtualnemedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiekz postów na forum łamie dobre obyczaje, zawiadom nas o tym redakcja@wirtualnemedia.pl
User
Co to jest?
Jastrzębowski to ten bandzior od zdjęć matki Madzi na koniu? No to sobie znaleźliście autorytet.
odpowiedź
User
_dan
Miesiąc temu jedna z gazet przerowadzała wywiad z moim szefem. Byłam przy rozmowie i słyszałam wyraźnie, co mówił. Kilka dni temu przeczytaliśmy wersję finalną dostępną w kioskach. Dziennikarz nie tylko poprzekręcał fakty, ale przypisał szefowi zupełnie nie jego słowa. Nie autoryzował wypowiedzi i takie mamy skutki. Na szczęscie to błaha sprawa, ale potrafię sobie wyobrazić co mógłby zrobić z tematem większego kalibru.
odpowiedź
User
_dan
Miesiąc temu jedna z gazet przerowadzała wywiad z moim szefem. Byłam przy rozmowie i słyszałam wyraźnie, co mówił. Kilka dni temu przeczytaliśmy wersję finalną dostępną w kioskach. Dziennikarz nie tylko poprzekręcał fakty, ale przypisał szefowi zupełnie nie jego słowa. Nie autoryzował wypowiedzi i takie mamy skutki. Na szczęscie to błaha sprawa, ale potrafię sobie wyobrazić co mógłby zrobić z tematem większego kalibru.
odpowiedź